Pod koniec roku wszyscy, którzy cokolwiek w tym roku zrobili, piszą podsumowania i chwalą się dokonaniami. Moja obecność w jakichkolwiek mediach przez ostatnie 12 miesięcy prawie nie istnieje, więc czym tu się chwalić? Porażkami? Niezrealizowanymi planami? A może po prostu skupić się na tym, że takiego roku jak ten, to jeszcze w życiu nie przeżyłam? Film „Gin, 2020!” sprowokował mnie do napisania podsumowania najgorszego roku świata (przynajmniej licząc od chwili, kiedy urosłam na tyle, żeby zacząć ogarniać rzeczywistość), więc nie spadnijcie z krzeseł! To będzie lektura przepełniona zwrotami akcji bardziej niż niejeden film akcji!

Styczeń

Rok zaczął się tak samo, jak każdy inny… choć właściwie wcale nie. Poszłam na imprezę do nieznajomych z moim ówczesnym narzeczonym. Trochę bolała mnie głowa, trochę drapało w gardle, ale spięłam pośladki i poszłam na coś, co miało być wielką taneczną imprezą, a stało się typową nasiadówą ze stołem pełnym jedzenia i alkoholu. Może to i lepiej, bo nie było mi nawet szczególnie smutno, że chwilę po północy padłam na w połowie napompowany materac z gorączką, której nie miałam nawet jak sprawdzić, bo nie było nigdzie w okolicy termometru. Sądząc po odczuciach, to co najmniej 43 stopnie. Myślałam, że umrę i śmiałam się przez łzy, że to będzie chory rok. Oj, nawet nie wiedziałam, jak bardzo mam rację.

Luty

Luty zaczął się chłodno, ale ogrzewała mnie myśl, że znaleźliśmy miejsce, w którym zapragnęliśmy uwić swoje rodzinne gniazdko. To niestety nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać, bo oferty mieszkań znikają z rynku szybciej, niż da się umówić na oglądanie. Znaleźliśmy w końcu coś wartego zachodu, ale i tak trafiliśmy na „listę rezerwową”, bo ktoś wpłacić zaliczkę szybciej od nas. Był smutek, był żal, było rozczarowanie… ale jak na optymistkę przystało, wierzyłam, że ta osoba umrze, urodzi piętkę dzieci i uzna to mieszkanie za zbyt małe, albo znajdzie inne. Nie wiem, który scenariusz się spełnił, ale mieszkanie trafiło w nasze ręce. Nie pomagał za to fakt, że wybieraliśmy je na wpół zdalnie, bo luty spędzałam w Irlandii. To był za to piękny czas dla mojej działalności twórczej. Napisałam opowiadanie i kilka rozdziałów książki. Zapowiadał się piękny rok – kariera, miłość, ślub, mieszkanie… szczyt marzeń! Planowałam po powrocie całą serię spotkań autorskich, książka była na ukończeniu, wpadłam na genialny plan promowania (już prawie dwóch) książek! Ale… pojawił się wirus żądny światowej sławy. I to nie Pinky i Mózg go wymyślili, a jakiś skośnooki nietoperz.

Marzec, kwiecień

Można by pomyśleć, że zakochane w sobie narzeczeństwo, które zaczyna wić wspólne gniazdko to idealny przykład szczęścia. Otóż nie. To bzdurne założenie zniszczyło cały mój światopogląd, bo:

  1. Kupno mieszkania bez gotówki wiąże się z żebraniem w banku o kredyt, a banki to instytucje buddystyczne, które wierzą w to, że pośpiech jest złym doradcą, więc wszelkie procedury przeciągają w nieskończoność
  2. Planowanie wspólnego mieszkania (którego zasadniczo jeszcze się nie ma) wiąże się z wieloma sporami dotyczącymi tego, jak to mieszkanie wykończyć (zwłaszcza jeśli jeden z partnerów potrafi sobie wiele wyobrazić, a drugi nie potrafi zwizualizować sobie nawet kwadratowej szafki). W dodatku polska developerka to rynek tak kulawy, że w najlepszym wypadku można znaleźć coś, co wymaga gruntownych przeróbek
  3. Przeróbki mieszkania to zło
  4. Jakiś nowy wirus postanawia sprawić, że cały świat ma być zamknięty w domach, a narzeczeństwo, które spiera się o wiele aspektów życia na raz, zamknięte 24/7 w tymczasowym (pełnym niedogodności) mieszkaniu, to idealny przepis na katastrofę (w którą oczywiście postanawiają się włączyć teściowie ze swoimi opiniami)
  5. Wizja tego, że przez jakiegoś chińskiego wirusa ten planowany od dłuższego czasu ślub (za który już wpłaciło się całkiem sporo zaliczek) może się nie odbyć, nie jest zachęcającą wizją, ale może to i lepiej, skoro dwie osoby nie potrafią nawet dojść do porozumienia względem kolorów ścian
  6. Aha, lasy! Zamknijmy lasy! Doprawdy wybitny pomysł. Nie można nawet wyjść i pokurwować do drzew. Ale walić to. I tak wychodziłam (i kilka razy uciekałam przed umundurowanymi, żeby tylko nie musieć opowiadać, jak to dostałam mandat za to, że poszłam na spacer)
  7. Kochany cebulo-pracodawca w dobie kryzysu wiadomo kogo ratuje. Dodatkowa utrata pracy była jak wisienka na torcie mojego pozbawionego weny życia.

Maj

Nowy miesiąc, nowe siły, nowa motywacja, nowe powodzie na przemian z nowymi suszami, ale to wszystko to… wiecie co. W końcu odebraliśmy klucze do tej wymarzonej kawalerki z antresolą! Aaaaa! Udało się. Mieliśmy je. Nasze 4 ściany, w których mogliśmy się ukryć przed wirusem (i całą resztą świata). Szkoda tylko, że nikt nas nie uprzedził, że wykończeniówka nie bez powodu tak się nazywa. Ten etap dosłownie ma człowieka wykończyć. Nie da się pominąć, że człowiek ubabrany codziennie w innej zaprawie, nie jest skłonny do tworzenia literatury pięknej. Jeśli już, to bardzo brudnej i obraźliwej. Ale najczęściej i tak wygrywa sen. No ale był też pozytywny aspekt: cebulo-pracodawcy, którym pali się grunt pod nogami, bo najpierw pozwalniali ludzi, a potem się okazało, że nie ma komu pracować, bardzo chętnie oferują ponowne zatrudnienie.

Czerwiec, lipiec

Świat rozkwita! Słońce świeci! Aż chce się żyć! Wirus więc odchodzi w cień, a informacja o tym, że jednak będzie można wziąć ślub w tym koszmarnym roku, dodaje sił do działania! Zapowiada się pięknie, spokojnie, bezproblemowo. Miłość wraca na właściwy tor, a na obrączkach pojawia się grawer (teraz już się nie da wywinąć), a mieszkanie zaczyna nabierać ostatecznych kształtów. Z kawalerki zrobiliśmy trzypokojowe mieszkanie, wyczarowaliśmy dodatkowe 2m powierzchni. I mieliśmy antresolę bez schodów. Tak, tak… przez pół roku wypracowałam kocią zwinność we wdrapywaniu się po drabinie z kartonem większym ode mnie (schody wstawiliśmy dopiero w grudniu przed świętami, bo takie są terminy u stolarzy). Dodatkowo zniknęły debilne obostrzenia, można było wyjść z psem na spacer, można jechać w góry, można wybrać się na pierwsze (i ostatnie w tym roku) żagle, na których zatapia się łódkę i ląduje z całym dobytkiem (w tym z zaliczką na suknię, kartami, dokumentami i kluczykami do samochodu) w wodzie. Wszystko można. Pod warunkiem, że ma się czas, a jego brak mi mocno doskwierał, bo poza ślubem i mieszkaniem, postanowiliśmy zacząć też bawić się w domową produkcję win i nalewek (zapraszam na degustację!).

Sierpień, wrzesień

Ślub planowaliśmy na październik. Głównie dlatego, że 10.10.2020 to data, którą nawet taki sklerotyk jak ja będzie w stanie zapamiętać. Także jak w kalendarzu pojawił się sierpień to… okazało się, że w sumie wprowadzenie na nowo obostrzeń i zakazu wesel nie byłoby taką głupią opcją, bo my nie mamy nic przygotowanego! Także na szybko zaproszenia (sama robiłam i jestem z nich dumna), na szybko rozwożenie ich, na szybko ogarnianie wszystkich szczegółów, na które jakoś nie było do tej pory czasu… i kontrolowanie na bieżąco ilości zakażeń, bo może się okazać, że jednak te obostrzenia wprowadzą i będzie można odpocząć. Największym zawodem byli jednak ludzie. To, ile odmów dostaliśmy (i to nie ze względu na wirusa, ale np. ze względu na wizytę u stomatologa), przerosło nasze najgorsze założenia. I to np. od osób, dla których my w czerwcu zebraliśmy się w sobie i pojechaliśmy na drugi koniec kraju, choć zaproszenie dostaliśmy na tydzień przed (wyłącznie w formie zdjęcia wysłanego na komunikatorze). Myśleliśmy sobie – my jesteśmy dla ludzi, więc ludzie będą dla nas. O my naiwni…

Październik

Obostrzenia wróciły. No kurde story of my life! Jednego dnia jeszcze można, drugiego już nie. Istotne jest, by w tym momencie podkreślić, że jestem dzieckiem szczęścia (w czepku urodzonym) i całe życie miałam dużo szczęścia (więcej niż rozumu). Nie bez powodu nazywam się Beata (z łac. „szczęśliwa/błogosławiona”)! Tylko to moje szczęście objawia się w dość specyficzny sposób. W sumie można to uznać za spoiler do „Rubinowego Księcia”, ale ja to jestem trochę takim Ollinem, którego pech jest supermocą. Moje szczęście objawia się tak, że co chwilę wpadam w jakiś kanał, ale szczęśliwym trafem zawsze z niego wychodzę. No i tak też tym razem – zgodnie z planem, choć nie bez nerwów i wielu zarwanych nocy – udało mi się wyjść za mąż 10.10.2020! Jupiiii! Ale za to w kościele mamy pamiątkowe zdjęcia w maseczkach. No i tydzień później już byśmy mieli tylko ślub (bez wesela), a jeszcze tydzień później już nawet ślubu byśmy nie mieli. Także rzutem na taśmę. Jak zwykle.

Listopad

Znowu zimno, znowu szaro i smutno. Miodowy miesiąc spędzony na babraniu się w farbach i kiszeniu kapusty u teściów bardzo mocno odbiegał od moich wyobrażeń. Sam ślub też nie okazał się jakimś magicznym przejściem, które zmienia w życiu wszystko. Zmieniłam nazwisko. To na pewno. Może przynajmniej teraz aż tylu recenzentów nie będzie się myliło, podczas pisania opinii o moich książkach. No i jestem bardziej książkowa, bo Buczek to w sumie taki mały Book (dobra, wiem, że ten żart bawi tylko mnie).

Grudzień

Sukces! Zostało 31 dni do przeżycia w tym koszmarnym roku! Kolejny sukces – zmieniła pracę! Ale to w sumie koniec sukcesów. Myślałam, że babranie się w szarych maziach, gipsowanie, stawianie ścianek i wyburzanie ich to najgorszy etap prac, ale nie do końca tak jest (choć mój mąż – Boże jak to brzmi! – jest innego zdania). Moim zdaniem najgorszym momentem jest zderzenie się z urządzaniem wnętrz, na które miało się jakiś plan i rzeczywistością, w której wymarzone elementy wystroju nie istnieją. Absolutnie najgorszym momentem – który defacto trwa nadal – jest bezproduktywne jeżdżenie po sklepach, marnowanie czasu i wracanie do pustego mieszkania z jeszcze bardziej pustymi rękami. Odbijanie się od jednego podwykonawcy do drugiego, którzy albo oferują wykonanie np. kanapy za pół roku, albo żądają za nią takich kwot, jakie ja miałam w planie przeznaczyć na wszystkie meble w danym pomieszczeniu. A jeszcze gorszy jest nieustępliwy brak czasu, bo mój biedny, zakurzony plik z nazwą „Szafirowa Szwaczka” ma datę aktualizacji z początku marca.

31.12.2020 – koniec!

Udało się. Dożyliśmy do końca roku. Dzisiaj wyjątkowo usiadłam do klawiatury i postanowiłam, że nie wstanę, dopóki czegoś nie napiszę, w czasie kiedy mój ukochany, wspierający mąż ogarnia jedzonko na wieczór. I tak oto powstał wpis z podsumowaniem. Na koniec chcę zrobić oficjalne postanowienie (bo takie prywatne jest za mało wiążące), że w 2021 będę pisała więcej. Skończę „Szafirową Szwaczkę”, wezmę się prężnie za promocję i będę się częściej do Was odzywała. Mam też prośbę – nie zapominajcie o mnie. Każde słowo od Was dodaje mi sił i chęci do dalszego pisania.

Trzymajcie się ciepło i szczęśliwego całego nowego roku! Niech 2020 zginie razem ze wszystkimi swoimi problemami!