Słowa zawsze miały dla mnie duże znaczenie. Nigdy nie powiedziałam komuś, że go lubię, jeśli go nie lubiłam. Nigdy nie powiedziałam, że ufam, jeśli nie ufałam. Niestety obecnie rzucenie słów na wiatr jest nagminnym procesem. Pełno jest wokół nas zapewnień, których nikt nie ma zamiaru dotrzymać i obietnic, które nigdy nie doczekają się spełnienia. A co by się stało, gdyby słowa miały większą moc? Gdybyśmy żyli w świecie czarodziei, którzy nie potrzebują różdżek, a magię zamykają w literach? Cóż, w takiej sytuacji… znaleźlibyśmy się w świecie stworzonym na potrzeby „Czaropisu”.
Blake Charlton ma beznadziejnego grafika – tyle byłam w stanie powiedzieć, kiedy zobaczyłam okładkę książki. Nie zachęciła mnie ani trochę. Może dlatego do czytania zabrałam się dopiero, kiedy przez przypadek trafiłam na nią podczas buszowania w sieci. Znalazłam tekst na stronie, na której można było znaleźć tylko opisy książek, a nie ich okładki. Świat słowa mnie zainteresował. Został zbudowany bardzo zgrabnie i kreatywnie. Dlaczego?
W tym miejscu trzeba się odrobinę zagłębić w fabułę. Autor stworzył nowatorską wersję czarów – nie jakieś abrakadabra, ale czyste lingwistyczne twory. W tym świecie język ma znaczenie. I tu zaczyna się zabawa, bo doczytałam się, że Charlton jest dyslektykiem, a swojego głównego bohatera stworzył…. kakografem, czyli w czaropisowym świecie osobą, która kaleczy język. Potrafi „napisać” bezbłędnie tylko proste zaklęcia i to tylko pod warunkiem, że się bardzo skupi. Ma za to talent do psucia istniejących zaklęć poprzez wprowadzanie do nich błędów. Autor bardzo zwinnie wykorzystał własne doświadczenia w procesie tworzenia unikalnego, fantastycznego świata obleczonego magią i tajemnicami. Są przepowiednie i kontr-przepowiednie, są czary i kontr-czary, a najgorszą karą okazuje się ocenzurowanie. Nie lubię streszczać fabuły, więc na tym zakończę. Kto miał zostać zachęcony, już poczuł chęć przeczytania „Czaropisu” i resztę interesujących go informacji znajdzie na własną rękę.
Są ludzie, którzy uznali to za fantastykę pokroju „Harrego Pottera”, ale ja lubię czasem odskocznię tego typu. Myślę, że osobom, które polubiły Oko Kanaloa, spodoba się i ta opowieść. Co prawda jest trochę irytujących przeskoków akcji, ale wystarczy, jeśli powiem, że autor ma ode mnie dużego plusa za stworzenie oryginalnego świata, rozwijanie fabuły i przyjemny styl, który pozwala na szybkie pochłanianie kolejnych rozdziałów – do czego właśnie mam zamiar usiąść. Woda na herbatkę się zagotowała, więc wracam do czytania. Nie byłabym sobą, gdybym recenzję napisała po przeczytaniu książki – ja chyba lubię inaczej niż wszyscy ;)
Nie wiem nie moje klimaty chyba jak patrzę na okładkę
Oceniałem u siebie na początku roku i zdania nie zmieniłem – 7/10 dla tomu 1 i 5/10 dla tomu 2. Na pierwszy rzut oka wszystko jest okej, ale czegoś jednak brakuje.
Pierwsza część skończyła się tak, że na początku po drugą nie miałam ochoty sięgać, ale się przemogłam z czystej ciekawości. Masz rację, słabsza.
Cześć, tu Janette. Poczytałam trochę i spodoba mi się twój styl. Keep on!
Myślę, że warto przeczytać.
Całą serię mam jak najbardziej w planach. Uwielbiam książki z oryginalną fabułą i interesującymi bohaterami :))