Muszę się do czegoś przyznać – cierpię na chroniczne zastoje twórcze. Ostatnie trzy lata pokazały mi, że szczęśliwy człowiek nie jest najlepszym materiałem na twórcę. Sporo robiłam, żeby taki stan osiągnąć, jednocześnie obserwując jak wraz z poprawą jakości życia, zanika we mnie chęć do uciekania w świat fantazji. Nie zmieniło się za to moje podejście do twórczości wszelakich – wciąż chcę pisać i nie wyobrażam sobie bez tego życia. Piszę już od tylu lat, że zaczęło mnie to wręcz definiować, jako człowieka. Nie ukrywam, że nieukończony tekst „Szafirowej Szwaczki” wżyna mi się w serduszko jak drzazga. Nie ukrywam, że nie bardzo mam wymówkę, jeśli chodzi o taki stan rzeczy. Ostatnio dużo obiecuję, bo już naprawdę niewiele mi brakuje… I właśnie dlatego postanowiłam się aktywizować w pisaniu. Będzie to – mam nadzieję – skutkowało również kilkoma wpisami na stronie. Recenzje to najczęstsza w książkosferze forma, więc… do dzieła!
Książka pełna magii… książek?
„Magia Cierni”, bo o tym dzisiaj będzie, to książka, która jakiś czas temu zawładnęła fantastycznymi grupami książkowymi, na które czasami zaglądam. Do takich wysypów „super, wspaniałych” książek mam zwykle ambiwalentny stosunek. Z jednej strony jestem szalenie ciekawa, dlaczego ta (a nie inna) pozycja wywołała w czytelnikach taki szał, a z drugiej strony mam świadomość, że trendy jakoś nigdy nie wpisywały się specjalnie w moje upodobania. Długo mi zeszło, ale sięgnęłam w końcu po „Magię Cierni” i… odłożyłam ją nie doczytując do końca nawet pierwszego rozdziału. Wszystko zaczęło się jakoś tak chaotycznie. Poznajemy Elizabeth w momencie, kiedy szkoli się do roli strażnika. Od razu zostajemy wrzuceni w wir żarłocznych grymuarów i tajemniczych Wielkich Bibliotek. Szczerze? Jakoś mnie to nie wciągnęło. Owszem, sam koncept książek, w których drzemie magia i które mogą stać się groźne same z siebie, wydała mi się urokliwa, ale sposób przedstawienia tego świata mocno mnie znużył. Przytłoczyła mnie ta monumentalność, duchota i wręcz namacalna ospałość bibliotecznych korytarzy. Niby cały czas coś się działo, a jednak miałam wrażenie, że wszyscy śpią.
Sabotażystka w natarciu
Jakież było moje zdziwienie, kiedy w końcu zmusiłam się do przebrnięcia przez początek i okazało się, że rzeczywiście w pewnym momencie wszyscy zostali uśpieni i tylko biedna, nieśmiała, skryta Elizabeth udało się umknąć zaklęciu rzuconemu przez… sabotażystę. Po tym, jak przez przypadek stała się świadkiem śmierci dyrektorki i bohatersko podjęła walkę z malefiktem w obronie życia wszelakiego, została oskarżona. Że to wszystko niby jej wina. Kiedy wylądowała w celi, akcja znowu nieznośnie zwolniła. Coś zaczęło się dziać dopiero w momencie, kiedy pojawiła się para bohaterów wprowadzających do akcji jakiekolwiek życie – młody, kapryśny nekromanta Nathaniel i jego demoniczny sługa Silas (który jak na demona był zdecydowanie za mało demoniczny). Elka oczywiście od początku im nie ufa, a jej myśli są przedstawione w sposób wysoce infantylny. W ogóle jej postać cierpi na typową przypadłość „głównego bohatera” kreowanego od początku na wyjątkowego, wspaniałego, dzielnego i w ogóle. Problem w tym, że do końca tak naprawdę nie wiadomo dlaczego Ela jest taka super fajna, opiera się czarom i potrafi znieść więcej niż standardowy człowiek. Niby w którymś tam rozdziale zostaje nam rzucony ochłap odnośnie jej przeszłości, ale wątek nie jest w żaden sposób rozwinięty/wytłumaczony/pociągnięty dalej. Elutka jest po prostu fajna – zaakceptujcie to i koniec. Trochę mi się kojarzyła z Sephorą („Rubinowy Książę”) i miałam szczerą nadzieję, że w końcu jakiś bies odgryzie jej głowę, a pałeczkę po niej przejmie Silas.
Nekromanta i demon – para idealna?
No właśnie, Silas. Demon od pokoleń wzywany przez ród Thornów i zmuszany do służby. Demon z wyższej półki, przed którym drżą wszystkie inne demony… myjący swojego pana i podający mu herbatkę. Piękny, grzeczny i ułożony. Nie ma żadnego problemu z wykonywaniem najbanalniejszych czynności, dba o to, żeby jego pan zachowywał się poprawnie na przyjęciach i zawsze chodził w modnych wdziankach. No nie… jakoś mi to kompletnie nie pasowało do jego demonicznego pochodzenia. Niby zdarzały mu się jakieś delikatnie sarkastyczne wtrącenia, ale było one zbyt mocno ugrzecznione, za mało kąśliwe, za mało w nim było dumy, za mało złośliwości, za mało prztyczków do marnych, ludzkich istot. Z jednej strony co chwilę przypominał, że jest strasznym demonem i pozabija ich wszystkich, jak tylko będzie miał okazję, a z drugiej… za tymi słowami nie kryją się żadne czyny. Jego motywacje nie mają żadnego przełożenia na akcję, co mocno zawodzi w końcowych rozdziałach. Gdyby zrobić z niego może nie demona, ale np. jakiegoś zombiaka wskrzeszonego przez Nathaniela, to jego postać miałaby więcej sensu? Bo relacja między nim i jego panem jest dość ciekawa. To w jaki sposób się porozumiewają, jak sobie ufają i poświęcają się dla siebie. A wszystko dlatego, że młody Nathaniel ma traumy z przeszłości. Jest standardowym chłopcem po przejściach, który ukrywa się pod maską sarkazmu, tajemnicy i aspołeczności. Najbardziej pożądany kawaler w mieście, oczywiście gardzi zalotami, bo jakże by inaczej? Otwarcie wspomina o tym, że Elka go nie kręci, choć ślinka mu cieknie na jej widok. Bo przecież ona jest wyjątkowa, super bohaterska i dla niej to w ogień można skoczyć, nie? ;)
To warto, czy nie?
Nie sposób ukryć, że po ospałym początku akcja zaczyna pędzić. Elka walczy z demonami, grymuarami, damami dworu i najbardziej szanowanymi osobistościami. Nie zabraknie tu młodzieńczego, delikatnego romansu między głównymi bohaterami ani oskarżeń o szaleństwo i zsyłania do wariatkowa. Sporo będzie błąkania po omacku, tajemniczego świata książek, do których można nawet wejść (nie, nie ma ograniczeń – a przynajmniej Elka ich nie ma). Po przebrnięciu przez początek, czyta się nawet przyjemnie, choć sama historia może wydać się ciekawsza wraz ze spadkiem średniego wieku czytelników. Trzeba wziąć jednak pod uwagę aspekt, że jest to pierwsza (albo jedna z pierwszych) książek tej autorki. Jak na początki kariery, to wyszło całkiem fajnie. Zdecydowanie warto obserwować poczynania pani Rogerson, bo mimo niedociągnięć pokazała, że ma głowę pełną pomysłów.
To by było na tyle, jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. Trzymajcie kciuki, żebym w końcu przełamała swoje blokady! :) Jeśli chcecie, możecie też wesprzeć moją działalność twórczą i postawić mi kawę. Kawa zawsze się przyda.