Coś mnie natchnęło i postanowiłam napisać krótkie opowiadanie. Takie kompletnie niezwiązane z żadnym poruszanym przeze mnie dotąd tematem. Zobaczymy, co mi z tego wyjdzie ;)

———————————————————

Czy to już?

            – I co, to już wszystko?

            Łysiejący facet w beżowym sweterku patrzył przed siebie i oczekiwał niesamowitego widowiska. Specjalnie po to zatrzymał się na środku przejścia ulicznego. Kierowca czarnego tico, który chciał przemknąć przez Aleje Ujazdowskie zatrąbił, by przypomnieć o zmianie świateł. Możliwe też, że zatrąbił, żeby wyrazić swoje zdziwienie.

            Właściwie wszyscy byli zdziwieni.

            Zwłaszcza czterech gentlemanów na koniach. Ten siedzący na czarnym rumaku trzymał w rękach zestaw Happy Meal. Zamarł z frytką w połowie drogi do ust. Spojrzał na jegomościa na białym koniu. Wymienili bezradne spojrzenia i skupili się na trzecim, który dosiadał płowego zwierzęcia. Wydawało się, że przewodził całej czwórce, bo wysunął się nieznacznie przed resztę i zamarł z rękami uniesionymi ku górze. Tymczasem rudy koń rozglądał się w poszukiwaniu trawy.

            Już samo pojawienie się w środku Warszawy na koniach było ciekawą formą artystyczną, ale ubiór sugerujący bliskie relacje z nazgulami mógł być delikatnym przegięciem. Fakt, że koleś na szarym koniu wyciągnął ręce do góry i zaczął krzyczeć: „Nadszedł dzień sądu!”, dopełnił ten żenujący obrazek.

            Owszem, ludziom brakowało rozrywki, ale nie aż tak bardzo, żeby zachwycać się kilkoma marnymi rekwizytami. Ta owca stojąca przed nimi miała w jakiś sposób pomóc? Brakowało w tym wszystkim jakiejś ikry, werwy, niespodzianki – czegoś wybuchowego. Ludzie na to czekali.

            Właściwie nie tylko oni. Czterej Jeźdźcy Apokalipsy byli najbardziej zaskoczeni tym, że po ich przybyciu nie wydarzyło się dosłownie nic.

            Śmierć czekał z uniesionymi rękami. Zwycięzca odwrócił się do Wojny i zaczął coś do niego szeptać. Głód w tym czasie jako jedyny nie marnował czasu – zagryzł frytkę, zanim ta straciła swoje wewnętrzne ciepło.

            – Tak, dokładnie sprawdzałem! To dzisiaj. – Wojna warknął na Zwycięzcę. Wszyscy doskonale znali jedyną prawdziwą datę końca świata. To był ten dzień! Nie mogli się pomylić! Wszystkie przepowiednie się wypełniły, wszystkie znaki się pojawiły. Nadszedł ich czas. To miała być ich chwila prawdy, moment na który czekali od wieków. Znali na pamięć swoje kwestie, wyobrażali sobie ogrom mroku, jaki za nimi przybędzie, przerażenie ludzkości, popłoch, panikę… rzeczywistość zupełnie do tego nie pasowała i jakoś nie potrafili się przełamać, żeby wypowiedzieć odpowiednie słowa. W końcu Antychryst przezwyciężył lęk i otworzył usta.

            – I widziałem, a oto koń biały…

            – Panie, weź pan tę owcę z ulicy! – krzyknął do niego kierowca czarnego tico.

            – To jest baranek! – poprawił Wojna. Wciąż warczał pod nosem, więc jego rozmówca niestety nie dosłyszał odpowiedzi. Owca, która była barankiem, postanowiła zabrać głos w debacie i zabeczała radośnie.

            – No i wybiliście mnie z rytmu! – Zwycięzca w nerwach wyciągnął papierową koronę z Burger Kinga spod kaptura, zgniótł ją i cisnął kulką w czarne tico. Pragnę przypomnieć, że czarne tico samo w sobie nikomu nic złego nie zrobiło. Tak też niebiosa zadbały o to, aby niewinni nie ucierpieli – korona upadła dwadzieścia centymetrów od tego czegoś, co ktoś górnolotnie nazwał samochodem.

            Łysiejący facet w beżowym sweterku przyglądał się przedniej szybie samochodu. Twarz jego kierowcy zaczynała nabierać odcienia purpury.

            – Do sądu was podam, ofiary losu! Jestem studentem prawa! Zniszczę was na rozprawie i nie wypłacicie się do końca życia!

            Wojna zaśmiał się histerycznie, jako że „do końca życia” powinno tyczyć się najbliższych sekund. Ewentualnie minut. Niestety niebiosa wciąż się nie zawalały, ziemia się nie rozstępowała i ogółem strasznie biednie było w kwestii efektów specjalnych.

            – A po tym psie, to kto posprząta? – Starsza pani z ratlerkiem na smyczy zaczęła wymachiwać laską. Wskazywała gdzieś w kierunku owcy, która jak wszyscy doskonale wiedzą, była barankiem. Owca, jak każdy baranek, oburzyła się za niesłuszne oskarżenia, bowiem po niej nie było czego sprzątać. Przynajmniej do tej pory. Zabeczała, ale już nie tak radośnie jak poprzednio.

            – Paczcie państwo, szczeka na mojego Maksia – zauważyła starsza pani. – Do mniejszego się rzuca! Zabrać to bydle, pewnie nieszczepione! A ja biedna emerytka jestem. Co zrobię, jak mnie pogryzie? O laboga!

            – Och, do diabła! – Antychrystowi puszczały już nerwy.

            – Ciii… nie wzywaj konkurencji. Tam na dole wszystko słyszą – upomniał go Śmierć.

            – Rozszarpię własnymi rękami każdego, kto się odezwie chociaż słowem! To ja czekam całe tysiąclecia, żeby dokonać dzieła Bożego, a wy nawet chwili nie możecie wytrzymać?! Zamknąć mordy! Nadszedł dzień sądu i choćbym miał własnoręcznie wymordować wszystkich, to dokonam tego cholernego dnia sądu! Staniecie przed obliczem Pana, czy tego chcecie czy nie! To jest koniec świata! Apokalipsa, do stu piorunów! – zawarczał Antychryst. Gdyby nie twarz przykryta kapturem, wszyscy zgromadzeni widzieliby, jak para zaczyna mu buchać z uszu.

            Nastała pełna napięcia cisza. Choć to zaskakujące, obserwatorzy postanowili przychylić się do prośby Śmierci. Ten z kolei był z siebie dumny. Tak bardzo dumny, że nie wiedział, co mógłby jeszcze zrobić, aby wzbudzić strach.

            – E, panie! – odezwał się w końcu łysiejący facet w beżowym sweterku. Cóż, cisza nie mogła trwać wiecznie. – A, że tak zapytam, jak masz pan zamiar tego dokonać? Dzień sądu, mówisz? Jest po szesnastej, więc dnia już niewiele zostało. Załóżmy więc, że chodzi o dobę sądu. Mamy dwadzieścia cztery godziny i ponad siedem miliardów ludzi żyjących na Ziemi. Pomińmy już nawet przemieszczanie się po całym globie. To i tak daje nam ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi na sekundę. Nawet we czterech nie dacie rady.

            – Trzymajcie mnie, bo zaraz wybuchnę! Plebs będzie mi mówił, co jestem, a czego nie jestem w stanie zrobić! – Śmierć niemal zeskoczył z siodła.

            – No, no, no, uważaj pan na słowa! Jestem szanowanym profesorem na politechnice warszawskiej!

            Tego było już za wiele. Śmierć zaczął wrzeszczeć i ziać ogniem. Niestety miał na tyle mały zasięg, że tylko jego konikowi się oberwało. Nie był już nieskazitelnie biały – miał przypaloną czuprynę. Wojna podjechał bliżej i pogłaskał biedne zwierzę, aby w ten sposób okazać współczucie.

            – A może by tak rzucić to wszystko w pizdu i wyjechać w Bieszczady? – zasugerował.

            – Znam tam jedną knajpę, w której podają świetne steki – dodał Głód.

            – W sumie, co się może stać, jeśli dzisiaj sobie darujemy? Koniec świata będzie? – Zwycięzca również przychylał się do pomysłu.

            – Pierdolę, nie robię… – rzucił pod nosem Śmierć, po czym cała czwórka ruszyła konno wzdłuż Alei Ujazdowskich. Później poszło już jak z płatka. Wystarczyło pokonać kilka zakorkowanych ulic i można walić prosto na autostradę.

            Jedynie baranek został na małym skrawku trawy rosnącej przy rondzie. No i niestety wkrótce było co po nim sprzątać.

2 komentarze

  1. Dobre :D

  2. Króliczek apokalipsy? :D