Nie wymachuj mi tym gnatem

Jestem jedną z tych osób, które niejedną książkę w rękach trzymały. Zbereźnica ze mnie przeokrutna w tej kwestii. Lubię pomacać, zerknąć, powąchać i to wszystkie, które wpadną mi w oko. Jednocześnie wybredny ze mnie czytelnik, bo nie każdą zatrzymuję w łapkach na dłużej. Bardzo często się zdarza, że przeczytam rozdział, albo dwa i stwierdzę, że mi się nie podoba, nie wciąga, albo po prostu mam zły dzień i dana książka miała pecha. Wiele zależy przecież od sytuacji. Jako zapracowana studentka w czasie sesji będę bardziej wybredna niż jako grzeczna córeczka odcięta od świata na wakacjach z rodzicami – oooj, wtedy to mi każda książka wchodziła bez problemu. Zabrałam całą biblioteczkę największych nudów, które z jakichś powodów uznałam kiedyś za warte przeczytania, ale nie mogłam się nigdy za to zabrać. Nawet nie wiecie, ile mi sprawiły wtedy radości! Ale nie o tym miało być.

„Nie wymachuj mi tym gnatem”

Ciekawy tytuł, nie? To pierwsza część cyklu Bezwstydny Mortdecai napisanego przez Kyrila Bonfiglioli (jakbym miała powiedzieć na głos tytuł cyklu i autora, to chyba połamałabym sobie język). Autor wziął i zmarł na marskość wątroby w 1985 roku, dlatego ździebko zdziwił mnie nagły wzrost popularności jego twórczości. Może jestem ślepawa, ale skojarzyłam fakty, kiedy mordka Deepa uśmiechnęła się do mnie z okładki. Tę samą buźkę widziałam na plakatach, które zdobił tytuł rozszyfrowany przeze mnie jako „Bezwstydny Morderca(i)” (tak, nie dość, że ślepa, to jeszcze czytać nie umie – jak się okazało). Zastanawiało mnie to „i” na końcu, ale nie wnikałam. Jakiś tam nowy film w kinach, nic ciekawego. Jednakże kiedy tytuł wpadł mi w ręce w formie książki, postanowiłam do niej zerknąć.

W ten oto malowniczy sposób trafiłam na notę od tłumaczki, która stwierdziła, że absurdalny, surrealistyczny humor autora przysporzył jej sporo roboty. No i już wiedziałam, że przeczytam choć fragment. Akurat siedziałam w Empiku w przerwie między zajęciami, więc przeczytałam tylko trzy pierwsze rozdziały, ale od razu wiedziałam, że przeczytam całość w pierwszej wolnej chwili. Styl autora przypadł mi do gustu od pierwszych stron, a komentarzami typu:

„Często mam wrażenie, że Jock powinien zacząć grać w squasha. Byłby świetny jako ściana”

zdobył moje serce. Zasadniczo samym tym sprawił, że na pewno zapoznam się z jego dziełami, o czym by nie opowiadały.

Wypadałoby chyba jednak opowiedzieć ździebko o fabule. Charlie Mortdecai to zdegenerowany arystokrata w średnim wieku. Tchórzliwy, sarkastyczny, cyniczny, niemoralny, absurdalnie uroczy w swoich reakcjach. Z zawodu jest marszandem – zajmuje się handlem dziełami sztuki. Przez ową profesję zdarza mu się wpaść w kłopoty. Nadkomisarz Martland jest na tropie skradzionego obrazu Goi i tym sposobem trafia na Charliego. Podejrzewa, że ma on istotne dla sprawy informacje, albo nawet sam obraz. No i się nie myli, co sam autor pokazuje już na pierwszych stronach, kiedy to nadkomisarz przychodzi do Charliego, żeby porozmawiać o obrazie. Pijąc wino wylewa odrobinę na dywan, a nasz bohater upomina go, że to bardzo drogi dywan, a poza tym przecież może być pod nim ukryty jeszcze droższy obraz. Nastaje taka niezręczna cisza, w której Martland myśli: „Ale z niego żartowniś…”, a Mordi ma w głowie pewnie coś na kształt: „Ha! Właśnie powiedziałam ci prawdę, ale jesteś za głupi, żeby to pojąć!”. Spodobał mi się taki przebiegły, sprytny przebieg akcji. Przez całą książkę będę trząść portkami, żeby coś się Mordiemu nie stało. Choć to raczej niemożliwe, bo „Nie wymachuj mi tym gnatem” jest w końcu dopiero pierwszą częścią cyklu o Mordim.

Sam autor mówi o swojej opowieści:

„Na pewno zdążyliście już zauważyć, że do tej pory moja zawiła opowieść zachowywała przynajmniej kilka typowych dla tragedii jedności. Nie próbowałem relacjonować myśli ani poczynań innych, jeśli wykraczały poza moją wiedzę, nie przenosiłem was z miejsca na miejsce bez odpowiedniego transportu i nigdy nie zaczynałem zdania od słów » kilka dni później «. Każdy ranek był świadkiem małej śmierci, jaką jest przebudzenie się pijaka”

I jak go nie polubić? ;)

 

Cóż… zbyt typowe byłoby recenzowanie książki po przeczytaniu jej. Ja wolę zrobić to w trakcie, a potem polecieć do księgarni w celu nabycia tekstu i skończyć czytać. Zresztą…. Przeczytajcie sobie fragment i lećcie ze mną! Kto pierwszy skończy czytać, ten… eeee… niech nie zdradza mi zakończenia!

W sumie szkoda, że powstał film na bazie tej książki. Pewnie jest słaby i brak mu tego specyficznego humoru, który można znaleźć w książce. Ja się z nim raczej nie zapoznam, ale jakby ktoś coś, to dajcie znać, czy było warto.

7 komentarzy

  1. Super recka, fajnie piszesz! Pozdrawiam

  2. Zachęciłaś mnie do tej książki. Miałam zamiar jutro iść do kina na ten film, ale chyba to odłożę i najpierw przeczytam książkę.

  3. film godny uwagi, zwarta akcja, dowcipne sceny i szybkość oglądania…rewelka

  4. Chyba dopiszę tę książkę na listę: Książki do przeczytania w najbliższej przyszłości.

  5. Przeczytam na pewno! Uwielbiam brytyjski humor.

  6. Interesująca ksiązka